Jakieś dwa lata temu pojechałem do pacjentki, która wzywała do „krwawienia z krosty na pośladku”. To jeden z tych wyjazdów, których się nie zapomina.

Około 20.00. Jakieś 20 km od Kalisza. Do tego z 10 minut po lasach. Po przybyciu pacjentka pokazuje nam zmianę skórną na pośladku, którą prawdopodobnie lekko „przytarła” obracając się z boku na bok. Krwawienia naprawdę niewielkie. Ciężko zresztą to nazwać krwawieniem. Pacjentka ma wyznaczony termin na usunięcie tej zmiany skórnej (w trybie ambulatoryjnym, czyli w uproszczeniu: wchodzi, wycinają i wychodzi).

Bardzo jednak domaga się zawiezienia do szpitala. Tłumaczę cierpliwie, że nie ma to sensu, bo i tak jej tam nic dzisiaj nie zrobią, a nie jest to stan zagrożenia życia.

Pacjentka używa argumentów typu: „a jak w nocy będzie krwawić, a się nie obudzę?”. Dalej próbuję wytłumaczyć, że jazda do szpitala nie ma sensu. Pacjentka nadal swoje. No cóż, „klient nasz pan”, dlaczego ja mam się narażać, tłumaczyć? Przecież w Polsce „każdy gdzieś kogoś zna”.

No to jedziemy. W Szpitalnym Oddziale Ratunkowym przekazuję pacjentkę chirurgowi opowiadając całą historię. Tak w skrócie: wysłuchał (nawet nie krzyczał;-) ), zawołał pacjentkę i powiedział jej, że może wracać do domu. Pacjentka lekko zdziwiona: „ale jak to wracać? jak ja mam jechać?”. Pogotowie wozi tylko w jedną stroną, a jeśli dobrze pamiętam, to autobus miała coś ok. 22.30. A ostrzegałem…

Nie wiem co było dalej, musieliśmy wracać na podstację. Podejrzewam, że nasza pacjentka nie była zbyt zadowolona tym, że musiała sobie łatwić transport do domu.
Mógłbym tutaj pisać, co  by było gdyby ktoś w tym czasie naprawdę potrzebował pomocy, ale to już wiecie.