Całkiem niedawno w pogotowiu – wezwanie dość dramatyczne: wypadł z jadącego samochodu, rana głowy. Przedzieramy się przez miasto, pędzimy na sygnale ponad 20 km, mówiąc sobie z kolegą: „może być robota”.

W miejscu wezwania, na poboczu siedzi młody człowiek, chyba lekko zdziwiony naszym przybyciem. Przebieg rozmowy (z pamięci, ale sens jest zachowany):

M*: co się stało?

P: nic

M: boli coś?

P: tylko trochę głowa i łokieć

M: jak to się stało?

P: nie wiem

M: pozwolisz się zbadać?

P: no skoro już tu jesteście…

 

Badanko, badanko, badanko… Niby nic wielkiego, ale z uwagi na mechanizm urazu, obrażenia głowy, chwilowy brak świadomości („nie wie co się stało”) sugeruję transport na Szpitalny Oddział Ratunkowy.

Poszkodowany pyta „a po co?”. Tłumaczę ewentualne możliwe (bo przecież nie pewne – nikt nie wie co się wydarzy) konsekwencje. Poszkodowany twardo: NIE CHCĘ. No cóż, „klient nasz pan”. Poza pewnymi okolicznościami nie ratujemy nikogo na siłę. Proszę nam podpisać kartę i życzymy zdrowia. Do widzenia.

Dla nas to niemal codzienność. Wnioski wyciągnijcie sami…

 

*M – medyk, P – poszkodowany